Front Narodowy, partia stworzona przez Jean-Marie Le Pena, a kierowana od kilku lat przez jego córkę Marine, zajmuje obecnie w sondażach drugą pozycję. Dziwne, jak na partię, która ma w Zgromadzeniu Narodowym dwoje deputowanych, prawda? Dziwne, ale prawdziwe.
Nie od dzisiaj FN jest w czołówce wyborczych sympatii Francuzów, jedyna zmiana to ta, że partia przesuwa się z trzeciej (w roku 2012) pozycji w tym rankingu (za Partią Socjalistyczną i za UMP) na miejsce drugie. Osobliwość francuskiej sceny politycznej polega na tym, że partia, która ma tak duże poparcie, zarazem ma od lat minimalną (albo żadną) reprezentację parlamentarną. Powody tego stanu rzeczy są dwa: na poziomie instytucji politycznych - ordynacja wyborcza, a na poziomie dyskursu publicznego – kordon sanitarny wokół FN.
Ordynacja wyborcza (głosowanie większościowe, w jednomandatowych okręgach, w dwóch turach) marginalizuje partię, która w wyborach proporcjonalnych zebrałaby dziś zapewne ok. ¼ mandatów i byłaby jednym z rozgrywających w parlamencie, a przy korzystnej koniunkturze politycznej współtworzyłaby rząd. O tym, że tak by było, przekonuje doświadczenie z lat 80. Wtedy na krótko wprowadzono ordynację proporcjonalną i partia Le Pena, (która wtedy dochodziła do 15 proc. poparcia i zajmowała 4-5 miejsce) uzyskała ponad 30 mandatów. Mitterrand, który przeforsował ten eksperyment, działał z zimnym wyrachowaniem: chciał politycznie osłabić, a moralnie zaszantażować partie parlamentarnej prawicy (RPR i UDF), które ten szantaż przyjęły i na wyścigi deklarowały, że z FN nigdy współpracować nie będą – to właśnie przejaw taktyki kordonu sanitarnego.
To się pomału zmienia. Francuzi są coraz mniej skłonni zamykać oczy na fakty, mimo że ich do tego uporczywie nawołuje ideologia „mixité ethnique”. Coraz mniej ludzi godzi się nie widzieć tego, że w dzielnicach opanowanych przez imigrantów (najczęściej przez potomków tych, którzy masowo osiedlali się we Francji począwszy od lat 60.) dla białego człowieka po prostu nie ma miejsca. W tych dzielnicach panuje terror handlarzy narkotyków z wszystkimi tego konsekwencjami. W najlepsze kwitnie tam rasizm kolorowych do białych i nieskrywana nienawiść do Francji, ale tego głośno nie wolno powiedzieć. Podobnie jak nie wolno głośno powiedzieć, że sprawcami ogromnej większości burd chuligańskich są imigranci lub potomkowie imigrantów – zamiast tego stosuje się eufemizm „les jeunes de banlieux” (młodzi ludzie z przedmieść).
Trochę się to zaczyna przełamywać, ale generalnie ci, którzy nazywają rzeczy po imieniu mają ciągle pod górkę. Zaczyna się zmieniać chyba najbardziej z powodu sytuacji politycznej. Partia Socjalistyczna, która przez 10 lat była w opozycji i uprawiała na tym polu najbardziej nieodpowiedzialną demagogię, teraz sprawując rządy, ma kłopot. Stąd na przykład w miejsce moralizujących tyrad przeciwko Sarkozy’emu, który kazał likwidować nielegalne obozowiska Romów i deportował ich do domu (najczęściej do Rumunii i Bułgarii), całkiem podobna polityka obecnego ministra spraw wewnętrznych Manuela Vallsa.
Za to w Polsce całkiem dużo mamy jeszcze pięknoduchów, którzy bezmyślnie powtarzają wszystkie hasła antyrasistowsko-antykolonialne, kompletnie ignorujące rzeczywistość rasizmu czarnego czy arabskiego, istnienie muzułmańskich gett, będących drożdżami ekstremizmu, a niekiedy wręcz terroryzmu żywiącego się nienawiścią do Zachodu (przykład Mohameda Meraha). Pięknoduch nie żyje w rzeczywistości, ale w świecie wyobrażeń. I wychodzi mu, że zawsze trzeba protestować przeciwko rasizmowi białej większości.
wpolityce.pl