Przez kilka godzin do malijskich posterunków próbowali się wedrzeć zamachowcy samobójcy, po mieście jeździły motocykle wyładowane materiałami wybuchowymi. Gdy rebelianci zaczęli strzelać z granatników, z odsieczą przybyli Francuzi w samochodach opancerzonych i śmigłowcach bojowych. Zbombardowali posterunek policji, gdzie schronili się radykałowie.
Optymistyczny scenariusz na krótką metę
- Nie zakończyliśmy naszego zadania, Mali nie jest całkiem bezpieczne - przyznaje dziś francuski prezydent François Hollande. - Istnieje ryzyko kolejnych ataków albo starć z partyzantami; musimy kontynuować zabezpieczanie terytorium całego kraju.
Jeszcze w połowie stycznia, na początku interwencji, zapewniał, że operacja nie będzie długa. - Już w marcu chcemy rozpocząć wycofywanie naszych żołnierzy, a do kwietnia w Mali powinna zostać ustanowiona misja pokojowa ONZ - wtórował prezydentowi szef dyplomacji Laurent Fabius.
4 tys. francuskich żołnierzy przyleciało do Mali 11 stycznia. Mieli pomóc miejscowej armii odeprzeć islamskich radykałów, którzy przejęli kontrolę nad północną częścią kraju i parli w stronę stolicy. Operację miały prowadzić siły afrykańskie szkolone przez Francuzów, a inwazję planowano dopiero na jesień. Jednak ostatecznie silnie zaangażowany w Afryce Paryż zdecydował się na bezpośrednią interwencję w dawnej kolonii.
Francuzom od początku pomagali Brytyjczycy. - Pomożemy w szybkim przetransportowaniu żołnierzy i sprzętu - ogłosił rząd Davida Camerona, jednak zaznaczył, że brytyjscy żołnierze nie będą walczyć.
Pierwsze dni ofensywy wydawały się potwierdzać optymistyczny scenariusz. Islamiści niemal bez walki oddawali kolejne miasta, wycofując się na północ, a Francuzów w kolejnych miejscowościach witali wiwatujący Malijczycy.
Nic dziwnego - radykałowie dali im się we znaki. W przejętej części kraju ogłosili powstanie muzułmańskiego kalifatu i zaprowadzili surowe rządy szariatu. Kobiety zmuszali do zasłaniania twarzy i włosów, zabronili słuchania muzyki, palenia i sportu. Przywrócili publiczne egzekucje morderców, obcinanie rąk złodziejom, kamienowanie cudzołożnic. Jak przystało na radykałów nienawidzących wszelkich odłamów islamu poza ortodoksyjnym sunnizmem, zniszczyli zabytkowe grobowce muzułmańskich mistyków w Timbuktu.
Francuzi, strzeżcie się!
Nic dziwnego, że rząd w Bamako i Zachód odetchnęli z ulgą, kiedy francuska interwencja szła tak gładko. Powrót radykałów do Gao to zaskoczenie.
- Jesteśmy zdeterminowani, by przeprowadzać kolejne zamachy na Francuzów i ich sojuszników - oświadczył w internecie Abu Walid Sahrawi, rzecznik Ruchu Jedności i Dżihadu. - Francuzi, strzeżcie się, otworzyliście bramy piekieł.
Dzisiejsze kłopoty Mali i wojujących w nim Francuzów to pośrednio spuścizna Muammara Kaddafiego. Kiedy dwa lata temu na fali arabskiej wiosny libijski przywódca stracił władzę i został zamordowany, zbrojeni i szkoleni przez niego latami najemnicy z Mali i Nigru zabrali broń i wrócili do domu. Podbili północną część kraju i ogłosili powstanie niezależnego państewka Azawad. Ich władza nie trwała długo - po kilku miesiącach zostali obaleni przez islamistów, z którymi dziś wojują Francuzi.
Obietnice francuskich władz co do bliskiego powrotu żołnierzy do domu wydają się coraz trudniejsze do spełnienia. Francuzi choćby chcieli pakować manatki, nie mają komu przekazać odpowiedzialności za odbite tereny. Zamiast szumnie obiecywanych w ubiegłym roku przez państwa afrykańskie 7 tys. żołnierzy do Mali przyjechał na razie niecały tysiąc, z Czadu. A zostawienie kraju bez pomocy może oznaczać powrót radykałów.
Malijscy żołnierze są niedofinansowani i niezdyscyplinowani. Kiedy kilka dni temu do Bamako przylecieli ich szkolić wojskowi instruktorzy UE, w koszarach rozpętała się bijatyka. Wielu żołnierzy sięgnęło po broń, jeden zginął, kilkunastu jest rannych. - Bardzo przepraszam zagranicznych partnerów Mali za ten nieszczęsny incydent - mówił wyraźnie zażenowany tymczasowy prezydent Dioncounda Traoré.
źródło: wyborcza.pl