Robiło to wielu, udało się nielicznym. Jednak spróbujmy. Zdefiniujmy, kim właściwie jest Paryżanka.
Dwie Japonki spotykają się w centrum handlowym Laforêt w Tokyo. Każda wydaje lekki okrzyk radości i zaskoczenia (jakby wcale nie planowały tego spotkania od tygodnia, tylko wpadły na siebie przypadkiem), pomachają sobie ręką, ale nigdy się nie dotkną, zawsze zachowując dystans kilku centymetrów. Ta sama scenka w centrum Los Angeles: dziewczyny krzyczą z radości, padają sobie w ramiona, jakby właśnie wróciły z Iraku, zapewniając że wszytko u nich „great!”.
W przypadku Paryżanki, oba scenariusze są niemożliwe. Paryżanka nie krzyczy, Paryżanka nie pada w ramiona, Paryżanka całuje dwa razy w policzek (a najlepiej w powietrze koło policzków). Paryżanka nie jest wyniosła, jest „otwarcie obojętna”. Paryżanka nie ma kolegów, Paryżanka ma przyjaciół. Paryżanka nie uwielbia, ewentualnie lubi. Paryżanka nie spotyka się w centrach handlowych. Paryżanka nie jest taka jak inni.
Stylu Paryżanki nie da się zdefiniować przez wysokie obcasy, upięte włosy i czerwoną szminkę. Od lat marki prêt-à-porter i haute couture kłócą się o prawa do tego wizerunku. Bo wiadomo, kto ma Paryżankę, ten ma modę. Paryżanka nie ma swojego mundurka. Poza jeansami przerobionymi na shorty. Nikt nie wie dlaczego, ale Paryżanka je uwielbia, ale uwielbia.
Jeśli tylko jakaś kolekcja jest choć trochę „paryska” (czytaj: elegancka, seksowna, czerwona szminka, 15 cm obcasy, ciemne upięte włosy) jakiś amerykański dziennikarz (zwykle z New Yorkera) zawsze ogłosi powrót stylu Yves Sainta Laurenta. Potem modelkę ustawia się (najlepiej na tle Łuku Tryumfalnego albo w Ogrodach Tuileries), zdjęcia zamieszcza się w Vogue`u i przez następny miesiąc dyskutuje o wyglądzie współczesnej Paryżanki.
A współczesna Paryżanka siedzi na tarasie kawiarni i pali cienkie papierosy jakby nic się nie zmieniło od czasów Catherine Denevue, rzuca wszystko jeśli tylko serce tak jej karze, wkłada 15 cm obcasy, je kraby plamiąc kolejną białą koszulę i nosi torebkę od Chanel z taką niedbałością jakby rozdawano je na rogu rue Cambon (dla nieświadomych: musimy Was rozczarować, nie, taki sposób dystrybucji nie istnieje).
Paryżanka uwielbia modę. Narzeka czasem na swoje miasto, ale nigdy na modę. Mówi, że ma na sobie sukienkę od Nicolasa (chociaż Nicolas nigdy w życiu w modzie nie pracował i nic w tym sezonie nie proponował. Przykro nam, ktoś taki nie istnieje, to uniwersalne hasło zastępujące nazwisko dowolnego projektanta). Nie paraduje z metkami na wierzchu (w przeciwieństwie do dziewczyn z Los Angeles), nie nosi „hitów sezonu” (jak robi się to w Nowym Jorku) i nie obwiesza się biżuterią (jak Europejki i reszta narodów). Ma jasne spodnie i marynarki. Z poduszkami. W przeciwieństwie do reszty świata uważa, że marynarki z poduszkami nie wyszły jeszcze z mody. Paryżanka nie wydaje dużo, bo wszytko odziedziczyła. Jej babcia ma w szafie kolekcję Hermesa, mama była przyjaciółką Alaï, ciotka ze strony ojca modelką u Diora, a sam ojciec zostawił w spadku płaszcz Old England (jeśli nawet nie można go nosić zamiast płaszcza Chloe, zawsze można oddać chłopakowi). Nie traci wiele czasu na toaletę. Paryżanka rodzi się w upiętymi włosami i makijażem, zaoszczędzony w ten sposób czas poświęca na szalone życie seksualne. Bo Paryżanka ma szalone życie seksualne, nieprawdaż?
Wizerunek z pozoru zaniedbany, ale dopracowany tak, że nie ma w nim miejsca na jakiekolwiek niedociągnięcia. Tak naturalny, że sprawia wrażenie że Paryżanka kpi sobie ze wszystkiego. Również z diety, bo przecież świetna figura jest wpisana w jej kod genetyczny. Normalnie cała jej dzienna dieta to miska sałaty, ale kiedy ostatnio jadła croissanta przyłapał ją na tym blogger Tommy Ton, zdjęcie obiegło świat i przez kolejne 10 lat wszyscy będą żyć w przekonaniu, że to francuskie ciasto stanowi podstawę menu Paryżanki.
To idealna burżujka przebrana za ikonę bohemy. Wie, że moda zmienia się z sezonu na sezon, ale ona pozostaje wierna swojemu stylowi. Czasem, co jakieś 5 lat, zmienia coś w swojej szafie, żeby nie obudziła się w wieku 45 lat, ubrana w mini spódniczkę. Woli wydać 300 euro na jedną, dobrą sukienkę, niż na sześć, które za rok wyrzuci. Śmieje się cały czas, nawet gdy jest jej smutno. Jest ciągle zakochana, nawet gdy się rozwodzi. Oto Paryżanka. Jest szalona, a w jej ustach „być szalonym” to największy komplement.
www.polonika.fr